wtorek, 12 maja 2020

Głupie serce Rona Weasleya

Pairing: Rarry
Na podstawie prompta: An accidental brush of lips followed by a pause and going back for another, on purpose.



- Nie mogę z wami iść – powiedziała Hermiona, teraz już zarumieniona – ponieważ już komuś obiecałam.
- Nie nawijaj! Powiedziałaś tak tylko dlatego, żeby się pozbyć Neville’a!
- Tak? – W oczach Hermiony zapaliły się groźne błyski. – Więc przyjmij do wiadomości, że jeśli ty potrzebowałeś aż trzech lat, żeby zauważyć, że jestem dziewczyną, to wcale nie oznacza, że nikt inny tego nie zauważył.
[…]*
– Ona kłamie – powiedział spokojnie Ron, patrząc za nią, gdy wbiegała po schodach na górę.
Ginny, która przysłuchiwała się całej rozmowie, zdążyła jeszcze poinformować ich o tym, że Hermiona wcale nie kłamie, ale obiecała, że nie zdradzi, kto jest jej partnerem, po czym chyłkiem umknęła do dormitorium. Pokój wspólny i tak toczył się swoim życiem, nie bacząc na losy Chłopca-Który-Przeżył i jego przyjaciela. Ron zasępił się i skupił wzrok na stoliku, który stał przed nim, a Harry milczał, nie chcąc psuć mu bardziej humoru. Sam zapatrzył się na blask ognia w kominku i przypomniał rozmowę z Syriuszem, którą przerwał mu najmłodszy syn Weasley’ów. Chętnie wydostałby się z Hogwartu i spędził czas ze swoim ojcem chrzestnym.
- I tak nie mogę w to uwierzyć – ponowił Ron po dłuższej chwili. – A ty, co o tym sądzisz? Inaczej by się pochwaliła.
Harry, który do tej pory nie chciał wchodzić w konflikt pomiędzy swoimi przyjaciółmi, dzielnie milczał. Sam najchętniej zapomniałby o całej sprawie z Balem Bożonarodzeniowym, ale niestety jako reprezentant musiał się z tym zmierzyć. Miał czternaście lat do licha i powinien umieć rozmawiać z dziewczynami, a jednak było to dla niego za trudne.
- Ugh – jęknął, wspominając rozmowę z Cho i oparł dłonie o policzki, które nabrały różowej barwy. – Nie wiem, co myśleć. Może rzeczywiście kogoś ma. Na pewno dowiemy się tego w dniu balu.
- Jeszcze to od niej wyciągnę, zobaczysz – obiecał Ron. Determinacja wymalowana na jego twarzy sprawiała, że wyglądał, jakby miał zaraz ruszyć na bój ze smokiem, którego niedawno pokonał Harry.
Rozejrzał się po pokoju wspólnym. Wszyscy się w nim kotłowali, podniecając się tym, kto kogo zaprosił na tańce. Dziewczyny zawzięcie planowały swoje kreacje, a chłopcy usilnie starali się pokazywać po sobie, że nic ich na ten temat nie interesuje.
- Mogłem nie pytać Fleur, wiesz? Teraz to już żadna się nie zgodzi po tym, jak się ośmieszyłem.
Harry uśmiechnął się lekko, wiedząc, że jego przyjaciel szybko nie wyjdzie ze swojego stanu użalania się.
- Jeszcze mamy trochę czasu, coś się jeszcze znajdzie. – Poklepał Rona pocieszająco po ramieniu.
- Uhm – potwierdził niezbyt chętnie Weasley, nadal zamyślony. Rozluźnił nieco krawat, który miał zawiązany pod samą szyję, gdy szedł poderwać pannę Delacour. – Mam już dosyć na dzisiaj, wiesz?
Wyciągnął swoje długie nogi pod stolik, by się rozprostować. Harry zauważył, że kolejny raz stopy wystają mu zza szaty, ale nie było nic dziwnego w tym, że jego przyjaciel rósł jak szalony. Harry przyzwyczaił się, że w tym przypadku raczej nic się nie zmieni i już zawsze będzie nieco od niego niższy.
- Jak wolisz, ja i tak chciałem już wracać do dormitorium – odpowiedział Harry. Poprawił zsuwające się okulary i wstał z sofy, na której siedział. Kątem oka zobaczył, jak do pokoju wspólnego weszła rozentuzjazmowana Lavender razem z Parvati. Wyraźnie nad czymś debatowały i Harry mógł jedynie podejrzewać, że znając je na tyle dobrze, mogło chodzić albo o profesor Trelawny lub o bal. Zawsze może chodzić o oba na raz – pomyślał wtenczas.
Ron mruknął coś pod nosem i nie patrząc na nikogo, parł do przodu, by znaleźć się w końcu w dormitorium. Seamus i Dean rozmawiali o czymś w kącie pokoju, prawdopodobnie planując zakup czegoś od bliźniaków, a Neville czytał książkę podarowaną przez profesora Moody’ego.
Droga do dormitorium przebiegła we względnej ciszy, którą przerywało szuranie nóg o kamienne schodki i szelest szat, kotłujących się wokół kostek.
Ron uchylił drzwi do dormitorium, w którym ze względu na godzinę paliły się już świece, a przez przysłonięte okna widać było szaro-granatowe wieczorne niebo. Rzucił się bez słowa na czerwony koc, który okrywał łóżko i wbił swoje niebieskie oczy w baldachim.
- To nie tak, że n a p r a w d ę nie widziałem w niej dziewczyny, wiesz? Po prostu najpierw myślę o niej jako o przyjacielu, takim jak ty, rozumiesz pewnie Harry, co mam na myśli? – spytał Ron.
- Niby tak, ale sam wiesz. Hermiona może się tak zachowywać. No i pewnie ją uraziłeś tym, że pomyślałeś o niej dopiero teraz, kiedy jesteśmy w sumie na lodzie – odpowiedział Potter po krótkiej chwili namysłu. Schylił się do kufra, gdzie leżały wszystkie jego rzeczy. Na samym wierzchu oczywiście leżała już kupiona przez panią Weasley szata wyjściowa.
Harry metodycznie zabrał się za zdejmowanie swojej szaty wierzchniej, by rzucić ją potem do wnętrza kufra.
- Powinna mnie zrozumieć, niby jest taka mądra, a nie mogła się tego domyśleć?
- Myślę, że wie o tym, ale miło byłoby usłyszeć to od ciebie – stwierdził Harry.
- Mhm, skoro tak mówisz – Ron przewrócił się na brzuch i mruknął coś niezrozumiale w poduszkę.
- Co? – Harry podszedł bliżej do przyjaciela, by móc go zrozumieć. Usiadł na brzegu łóżka i trącił go ręką, by ten uniósł twarz. – Powtórz.
- Ta cholerna szata wyjściowa. Jest po prostu obrzydliwa, za każdym razem, jak na nią patrzę, to wygląda jeszcze gorzej – Ron był cały zaczerwieniony na twarzy i Harry do końca nie wiedział, czy to ze złości, czy z chwilowego niedotlenienia.
Harry poruszył się nerwowo. Będąc szczerym, musiał przyznać, że w niczym nie przypominała jego własnej, która wyglądała niezwykle elegancko. Nie chciał się jednak narażać Ronowi, który w takim stanie stanowił jeszcze większe zagrożenie wybuchu.
- Nie jest źle, Ron. Przecież jest klasyczna – spróbował przekonać go w ten sposób.
- Ach, tak? – zironizował rudzielec. Podskoczył na łóżku jak oparzony i szybko podszedł do kufra, z którego wyciągnął główny temat obecnego sporu. Pomięty materiał rzucił prosto w twarz Harry’ego, który w ostatniej chwili zdążył go złapać, nim ten strącił mu okulary z nosa.
Harry rozłożył ją na swoich kolanach. Kasztanowy kolor szaty był wypłowiały po prawdopodobnie wielu latach od ostatniego użytkowania, a koronka smętnie zwisała. Nie była to najpiękniejsza rzecz, ale Harry nauczył się doceniać każdą rzecz, którą dostał od Dudleya. Miął materiał w palcach, wpatrując się w niego. Ostatecznie szata nie była podarowana z łaski, ale z dobroci serca. Na nic innego nie było ich stać.
- Wiesz, że twoja mama chciała dobrze… - zaczął tłumaczyć.
Ron oparł się o słupek obok łóżka, westchnął i skrzyżował ręce na piersi. Pochylona głowa oraz ruda czupryna skrywająca twarz w cieniu utrudniała Harry’emu spojrzeć mu prosto w oczy.
- Wiem o tym – odpowiedział cicho Ron. – I doceniam, naprawdę, ale chciałbym od życia coś więcej niż rzeczy po kimś i sterta obelg od ludzi pokroju Malfoya.
Harry wstał i podszedł do Rona, klepiąc go pocieszająco po ramieniu.
- Nie powinieneś jego słuchać, wiesz, że jego słowa nic nie znaczą. Są rzeczy ważniejsze niż kasa i owszem, ona ułatwia wiele rzeczy, ale niektórych rzeczy nie można kupić.
Ron mruknął pod nosem bliżej nieokreślone słowa, na co jego przyjaciel wywrócił oczami.
- Serio, postaraj się bardziej. – Harry rozwinął przed sobą szatę Rona. – Może ja powinienem ją założyć, co?
Przyłożył do siebie kawałek materiału i okręcił się dookoła własnej osi. Doskonale wiedział, że wygląda śmiesznie, ale właśnie na tym mu zależało. Ron parsknął śmiechem, gdy zauważył jego wygłupy.
- Ten kolor chyba nie pasuje do ciebie – stwierdził ze śmiechem. Harry zatrzymał się nagle. Zaczerwieniony z rozbieganym spojrzeniem ukrytym za szkłami okularów, zatoczył się lekko do przodu, by opaść niezgrabnie na łóżko. Czarne włosy jeszcze bardziej zmierzwiły się od ruchu, więc stanowiły jeszcze większą nieuporządkowaną masę niż zazwyczaj.
- Mogłem już sobie darować te piruety, aż mi niedobrze – przycisnął do siebie szatę, jakby ta miała zdolność zniesienia mdłości.
- Raczej nie masz co szaleć na parkiecie na balu – stwierdził Ron, który usiadł obok niego. – A ty kogo byś chciał zaprosić poza Cho?
Harry wzruszył ramionami i nie odpowiedział na pytanie. Raczej nie brał nikogo innego pod uwagę, mimo tego, że wcale nie liczył na twierdzącą odpowiedź od Krukonki. Przynajmniej miał wobec siebie i innych wymówkę, że się starał.
- Szczerze to nie wiem, gdyby nie ta heca z byciem reprezentantem chętnie w ogóle bym nie poszedł albo poszedł sam. A teraz mam uwiązane ręce, bo potrzebuję partnerki. Ktokolwiek wrzucił moje nazwisko, mógłby mi załatwić i to – stwierdził Potter posępnym tonem.
- Nie proś, bo jeszcze by ci się taka Milicenta trafiła. – Obu chłopców przeszedł dreszcz. Milicenta nie dość, że była Ślizgonką, to na dodatek nie sprawiała miłego wrażenia.
- Eee, z pewnością ma jakieś dobre cechy – powiedział Harry, drapiąc się po karku. – Tylko my o nich nie wiemy.
- Mam rozumieć, że potajemnie pragniesz ją zaprosić? – Ron szturchnął łokciem bok przyjaciela, a ten oddał mu uderzenie równie mocno. – Aj, to bolało.
- Zasłużyłeś. - Weasley rozmasował sobie bolące miejsce, głośno wyrażając swój ból. – Ja na pewno tak mocno nie przyłożyłem.
- Mhm, odłóż lepiej szatę na miejsce, żebyś jej nie zniszczył – doradził Harry.
- Miałeś chyba na myśli, upiększył, tutaj nie ma czego niszczyć – Ron wziął z rąk Harry’ego własną szatę i przysunął się bliżej do niego, by móc dobrze wycelować do wnętrza własnego kufra. Zwinął szatę w kulkę i starał się być jak najdokładniejszym w swoim rzucie. – Zobaczymy, czy trafię za pierwszym razem!
Skupiony na swoim celu kompletnie zignorował Harry’ego, który właśnie odwracał się twarzą do niego, by coś mu powiedzieć.
Szczerze powiedziawszy, lepszego zgrania w czasie Wszechświat nie był w stanie im zagwarantować. Lekkie przechylenie głowy Pottera i jednoczesne wychylenie najmłodszego syna Weasleyów spowodowało małą kolizję, która poskutkowała nieoczekiwanym pocałunkiem.
Wargi Harry’ego znalazły się w kąciku ust Rona. W pierwszym szoku żaden z nich nie odsunął się i siedzieli tak obok siebie zetknięci w tym jednym miejscu. Do policzków Wesleya napłynęła gorąca krew, zabarwiając je na czerwony kolor, rozlewając się dalej na uszy i kark. Po chwili wahania dłoń Rona powoli wkradła się na ramię przyjaciela, które znajdowało się pomiędzy dwoma ciałami. Czuł mięśnie drgające mu pod palcami, które nie mogły opanować drżenia. Materiał białej koszuli marszczył się pod dłonią, pod której dotykiem skóra Harry’ego wręcz topniała.
Ron przesunął głowę lekko w bok, by móc całkowicie przykryć ustami ich odpowiedniczki. Delikatne muśnięcie warg spowodowało niemałą sensację we wnętrzu Ronalda.  Wyraźnie czuł popękane od wiatru usta Harry’ego. Przycisnął mocniej wargi, rozchylając je nieco, ale nie zmuszając się do niczego. Oddech wylatujący spomiędzy nich omiatał twarz naprzeciwko niego. Ujął dolną wargę pomiędzy swoje i delikatnie pieścił ją, aż ta zrobiła się opuchnięta.
Dłoń nieśpiesznie wędrowała w górę ku ramieniu, by spocząć na szyi. Koniuszkami palców czuł wściekle wariujące tętno. Przycisnął palce, pocierając spoconą skórę. Harry zadrżał pod wpływem jego dotyku, ale nadal oddawał pocałunek, który nic nie tracił ze swojej nieśpieszności. Powoli i delikatnie badali wzajemnie strukturę swoich ust, ocierając się nimi, aż wreszcie Ron nieśmiale wysunął koniuszek języka i niezdarnie musnął nim skórę tuż nad dolną wargą. Harry wyszedł mu naprzeciw i niezgrabnie odpowiedział na wcześniejszy gest. 
Lewa dłoń Harry’ego spoczęła na kolanie Rona, lekko je ściskając, a sam Chłopiec-Który-Przeżył nie był pewny czy to oznaka niepewności, czy też stanowości. Oparł na nim rękę i przechylił się do przodu, tak że Weasley opierał się o kolumnę łóżka, na którym siedzieli. Drewno wpijało się w jego plecy, odgniatając charakterystyczny wzór w materiale. Ręka Rona opadła z karku na klatkę piersiową Pottera. Jego piegowata dłoń zmięła śnieżnobiałą koszulę od mundurka, podczas gdy Harry wyciskał ostatni oddech z piersi Rona.
Ron nie wiedział, w którym momencie przymknął powieki, ale kiedy je uchylił, światło rzucające poświatę na cały pokój nagle sprawiło, że szczypało go w oczy, aż musiał parokrotnie zamrugać, by pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Kiedy wizja stała się wyraźniejsza mógł w skupieniu przyjrzeć się stanowi swojego przyjaciela.
Ciemne włosy były zmierzwione bardziej niż zazwyczaj, chociaż nie pamiętał czy ich dotykał, czy też stały się takie samoistnie. Oczy Harry’ego teraz szeroko otwarte błyszczały i się w niego, szukając wyjaśnienia całego zajścia.
Weasley czuł, jak uszy go pieką i spuścił wzrok na swoje kolana. Nagle cała jego odwaga zniknęła w kąt i nie wydawało się, aby miała prędko powrócić.
- Hmm – odchrząknął, by pozbyć się chrypy. – To było… coś.
Harry milczał przez moment, patrząc na swoje dłonie, które leżały na kolanach, jakby to w nich kryły się odpowiedzi na wszystkie pytania świata. Ron dyskretnie uniósł głowę i zerknął na przyjaciela.
- Ja… - zaczął Harry. Poprawił okulary, które zsunęły się na sam czubek nosa i lekko przekrzywiły od ich pocałunku. – Ja muszę pomyśleć.
Serce Rona zatrzymało się na moment, by po chwili wrócić ze wzmożoną pracą. Weasley przełknął ślinę i zacisnął mocno usta, by nie powiedzieć nic, co mogłoby pogorszyć sytuację, a wiedział, że miał do tego naturalny talent.
Harry wstał i obrzucił go spojrzeniem, posyłając mu blady, acz pokrzepiający uśmiech.
- Nie martw się, to zostanie między nami. Hmm… chyba pójdę, no wiesz… gdzieś. – Machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Zbliżył się do drzwi i położył dłoń na klamce. Odwrócił jeszcze raz głowę i spojrzał na nadal siedzącego w tej samej pozycji Rona, który obserwował jego kroki.
- To było miłe – powiedział na odchodne i było to zdanie, które rozbudziło w Ronie iskrę nadziei, która miała zniknąć po tym, gdy dowiedział się parę godzin później o partnerce przyjaciela na Balu Bożonarodzeniowym.
Głupie serce Rona Weasleya nie potrafiło się jednak poddać i nie zamierzał tak szybko ustąpić w tej walce, gdy odkrył, co sprawia, że ta mała pompka znalazła właściwą osobę do pary.

*  fragment "Harry Potter i Czara Ognia" tł. Andrzej Polkowski

wtorek, 18 lutego 2020

Największa jest miłość

Fandom: Good Omens
Pairing: Azirafal/Crowley
Drabble x8

1. Storge — Miłość rodzinna
2. Philia — MIłość braterska
3. Mania — Miłość obsesyjna
4. Philautia — Miłość własna
5. Ludus — Miłość traktowana jako zabawa
6. Agape — Miłość najczystsza
7. Eros — Miłość romantyczna
8. Pragma — Miłość pragmatyczna

STORGE
Azirafal był pełen wyrozumiałości wobec Crowley’a. Był dla niego równy i nigdy nie uważał się za lepszego, tylko dlatego, że nie upadł. Być może Azirafal był jedynym, który potrafił dojrzeć w kusicielu iskrę dobroci, której sam zainteresowany zaprzeczał. Crowley natomiast zasiał w nim ciekawość, która była pierwszym stopniem do Piekła.
Nikt inny oprócz niego nie zdecydował się zostać na Ziemi, ale jednak po pewnym czasie i Crowley postanowił pozostać razem z nim, doceniając cuda ludzkości. Jej blaski i ułomności.
Prawdą było to, że rodziny się nie wybiera, ale anioł mógł przyzwyczaić się, by kochać Crowley’a jako swojego dawno utraconego brata.

PHILIA
Azirafal nie mógł zliczyć sytuacji, w których z tarapatów wyciągnął go Crowley. Może był zbyt naiwny, a demon z racji swojej profesji znał się na wszystkich pułapkach świata, po prostu umiał wszystko przewidzieć?
Anioł lubił myśleć, że wspólne przeżycia połączyły ich czymś więcej niż wspólną misją dotyczącą ludzkości. Na przełomie najważniejszych momentów w historii świata stali po przeciwnych stronach barykady, ale zawsze wracali do siebie, gotowi uratować sobie głowy. I to dosłownie!
Azirafal do tej pory z sentymentem wspominał Rewolucję Francuską, gdy został uratowany przed gilotyną. Prawdopodobnie do końca świata będzie dłużnikiem swojego jedynego przyjaciela.
Kiedykolwiek ten koniec miałby nastąpić.

MANIA
Szaleństwem było sprzeciwiać się naturalnemu porządkowi świata, jednak Crowley zawsze był buntownikiem. Upadł, bo miał dosyć podporządkowania, więc nie powinien się dziwić, że popełni te same błędy.
Stawał się zbyt ludzki, niż chciał to przyznać, a miało to swoją cenę.
Miłość była szalonym uczuciem, które paliło pod skórą, chcąc wyrwać się na światło dzienne. Największymi demonami ludzkości nie były strachy czające się w mroku, ale ich własne uczucia i to na nich Crowley grał, dopóki nie dosięgnął go obosieczny miecz.
Ciął głęboko, dosięgając do uśpionych dawno rzeczy, rozbudzając pragnienie, by już zawsze być obok Azirafala, choćby miało go to zranić.

LUDUS
Crowley nie miał łatwego charakteru. Miał naturalną skłonność do manipulacji, nieposkromioną ciekawość i piekielne pokłady cynizmu, które potrafiły zmusić każdego do posłuchu.
Kusił i zwodził tak długo, że nie potrafił się przed tym powstrzymać. Nie sądził, że dosięgnie to jego anioła. Dotknie największych pragnień jego serca i wyciągnie je na wierzch. Nie sądził, że to on padnie ofiarą samego siebie.
Spalanie się w ogniu własnego pożądania, które trawiło resztki zdrowego rozsądku, było kolejnym krokiem do zguby.
Kochanie było czymś, co miało słodki smak, które zwodziło i dawało złudną nadzieję. Kochanie było zabawą, w którą Crowley uwielbiał się bawić z Azirafalem.

AGAPE
Azirafal nigdy nie zastanawiał się, co jest dla niego najważniejsze. Sama myśl, że coś mogłoby stać na szczycie jego priorytetów zamiast Niewysłowionego Planu, zgodnie z którym mieli się wszyscy kierować, była czymś śmiesznym.
A jednak, gdy Plan poszedł nie tak, jak powinien, wszystko się zmieniło. Po wszystkich przygodach, jakie się aniołowi przytrafiły, musiał zmienić zdanie.
Crowley był przy nim cały czas i nie zawiódł go. Jedyny taki odważny wraz z nim, by stawić czoło przeznaczeniu. Jak mógł go nie pokochać? Jak miał o niego nie dbać, nie martwić się i nie oddać swojego serca? Już dawno przekazał.
Przepadł na zawsze.

EROS
Pocałunek Crowley’a był szorstki. Spieczone wargi objęły go szczelnie, pozostawiając po sobie posmak soli i czegoś piekącego, acz nieuchwytnego. Patrzył na niego jak na drogocenny skarb, ale przecież nie był nim. Był tylko sobą, a może aż sobą.
Pod żółtym okiem rozpadał się i łączył na nowo.
Usta Crowley’a znały już ścieżki na jego ciele, wiedziały, gdzie powinny zostać dłużej, co jest najbardziej wrażliwe. Kradły powietrze z płuc z każdym jęknięciem, które niepowstrzymanie uciekało wraz z kolejną pieszczotą.
Skóra Azirafala zapamiętała już kształt warg układający się w słowa, które sprawiały, że czuł się najszczęśliwszy we wszechświecie.
„Kocham cię, mój aniele”

PHILUATIA
„Czy to było samolubnie?” Azirafal zastanawiał się nad tym i nie był w stanie znaleźć odpowiedzi. Kochanie Crowley’a było czymś szalonym, skazanym na niepowodzenie. Całkowicie niewłaściwym dla osób z ich rodzaju, a jednocześnie czymś wspaniałym.
Chciwie brał wszystko, co mógł wziąć. Brał, a uczucie nigdy się nie kończyło. Rosło i pochłaniało ich oboje. Nawet istota doskonała mogła się w tym zatracić i anioł się o tym przekonał na własnej skórze.
„Nauczyłeś mnie kochać, ale poznałem również strach. Kto chce stracić coś, co jest tak cenne?”
Azirafal poznał odpowiedź, która była oczywista. Jeżeli chciwość była grzechem, to mógł zgrzeszyć.
„Jestem samolubny.”

PRAGMA
Czy to miało jakikolwiek sens bytu? Życie w ciągłym strachu przed odkryciem z obu stron. To nie miało prawa się zdarzyć, a jednak wszystkie zasady zostały złamane. Obawa, która przeszywała Azirafala, była momentami zbyt duża. Konsekwencje sięgałyby samego dna otchłani piekielnej, aż po najwyższe chóry anielskie.
Azirafal powinien być rozsądny, ocenić zyski i szkody, by uniknąć wszystkiego, co złe.
Azirafal nie był ryzykantem, lecz jednak tę jedną decyzję podjął bez chwili wahania. Ciche szepty, które kazały mu zrezygnować, były usilnie ignorowane. Pozostała mu wiara i nadzieja, że będzie dobrze. Że zostanie z nim.
Bo z nich trzech największa jest miłość.

środa, 4 września 2019

Niepewnie i czule

Ostrzeżenia:
Autorkie, girl x girl, czasy prl

Wszystkiego najlepszego kuno!
 Niepewnie i czule
Sierpień 1984
To lato było niezwykle gorące. Szczególnie sierpień popisał się rekordowymi temperaturami. Duszność i parnota ogarniały wszystkich, przez co większość okien na osiedlu była zamknięta i zasłonięta, by nie wpuszczać gorącego powietrza, chociaż znaleźli się i tacy, którzy pootwierali je szeroko, licząc na przeciąg. Mimo tych działań upał i tak był dokuczliwy, więc wszyscy kisili się w domach, zamiast korzystać z wakacji lub urlopów.
Elka była jedną z takich osób. Zawsze wszędzie było jej pełno, ale taka pogoda wyssała z niej wszystkie siły życiowe. Jej jasne, płowe włosy rozłożone na poduszce, zwisały poza krawędzią łóżka, podczas gdy ich właścicielka leżała na nim niczym trup. Nie miała nawet siły, aby wstać i iść do salonu, by włączyć sobie telewizor, dość nowy Neptun zdobyty cudem, nie żeby w ogóle coś ciekawego było w repertuarze dwóch kanałów, ale chociażby dla samej zasady. Nawet „Podróże bez biletu” nie były w stanie wyrwać jej z marazmu.
Eli tak samo, jak każdej szesnastolatce nudziło się niemiłosiernie. Wszyscy jej znajomi załapali się na jakieś wycieczki nad morze, czy też do rodziny na wieś. Jej pozostał jedynie dom, tutaj, w mieście.
— No nie mogę już tak dłużej — westchnęła do siebie. Głos zniknął szybko, pochwycony przez gruby dywan okrywający podłogę oraz przez zasłony, które usilnie starały się powstrzymać promienie słoneczne przed przedarciem do wnętrza pokoju. Ela popatrzyła na sufit swoimi niebieskimi oczami w kolorze letniego nieba, następnie przeniosła wzrok na drzwi, jakby chcąc wstać, ale zabrakło jej odpowiedniej motywacji, by ostatecznie wrócić znowu na sufit.
— Muszę wstać — jęknęła — Już mi nogi drętwieją.
Jak powiedziała, tak też zrobiła. Powoli zwlekła swoje kończyny z łóżka, centymetr po centymetrze. Krótkie spodenki podwinęły się, ukazując światu kawałek uda Eli.
Kiedy wstała, rozejrzała się dookoła, przyglądając się bałaganowi na swoim biurku. Od kiedy zaczęły się wakacje, znajdowało się na nim wszystko poza oczywiście książkami lub zeszytami. Zamiast tego mebel usłany był rysunkami, które Ela lubiła robić w wolnym czasie. Znajdowało się na nich wszystko, co przyszło jej do głowy podczas rysowania: ludzie, których mijała na ulicy, sąsiedzi, zwierzęta.
Ela przeszła szybko przez pomieszczenie i wyszła na korytarz, który był dla niej najchłodniejszą częścią mieszkania.
— Hmm, może mama kupiła lody? — w głosie Elżbiety słychać było nadzieję. Kuchnia znajdowała się naprzeciwko salonu, który był jednocześnie sypialnią rodziców. Chadzając tak po pustym domu, dziewczyna czuła się trochę nieswojo mimo swoich szesnastu lat, co wielokrotnie zaznaczała, ale nie przyznałaby się do tego przed kimkolwiek. Jej rodzice znajdowali się w pracy, ponieważ ich urlop przypadał na lipiec, który nie wykraczał poza średnią temperaturę kraju.
Przekraczając próg kuchni, która była niczym mały piekarnik, przez wzgląd, że przed południem słońce znajdowało się właśnie po tej stronie mieszkania. Lodówka, w której mógł kryć się upragniony skarb dziewczyny, stała tuż obok drzwi. Chłodny powiew zimnego powietrza, który uderzył prosto w zarumienioną twarz Eli tuż po otworzeniu drzwiczek, był niezwykle orzeźwiający. Gdyby tylko mogła, to stałaby tak przy otwartej lodówce przez cały dzień, ale były z nią takie problemy, że nawet przy zamkniętych drzwiczkach w takiej temperaturze w domu, potrafiła się samoistnie rozmrozić.
Szybko grzebiąc w zamrażalniku, przejrzała przechowywane tam rzeczy i z radością dostrzegła wśród nich opakowanie lodów w kubeczku, które musiało się uchować z dala od jej kuzyna, który aktualnie u nich mieszkał.
— Uratowana! — wyjęła szybko loda i zamknęła lodówkę, po czym wyszukała w szufladzie czystą łyżeczkę. Eksplozja smaku i zimna na jej języku była czymś nieziemskim. Ela mogłaby się rozkoszować tym stanem w nieskończoność, ale niestety lody miały to do siebie, że szybko topniały, dlatego tak długo, jak mogła, przeciągała degustację, jak tylko to możliwe przy tak małej ilości przysmaku.
Usiadła przy stole w kuchni, swobodnie wyciągając nogi na drugi krzesło, bo nie było nikogo, kto mógł ją za to zbesztać. Patrząc przez uchylone okno, które było skierowane na podwórko, nikogo nie dojrzała, zupełnie jakby żyła na pustyni. Jedynie lekkie poruszenie w oknie Jezierskiej z bloku z naprzeciwka, utwierdziło ją w przekonaniu, że na świecie jednak jest ktoś poza nią.
Nagle z zamyślenia wyrwał ją dzwonek do drzwi. Długi, piskliwy ton przeszył jej uszy. Z kubeczkiem lodów w ręce, zastanawiała się, kto miałby ją odwiedzić. Nikogo się nie spodziewała o takiej porze i w taką pogodę. Rodzice i Jacek, jej kuzyn, mieli klucze, więc to na pewno nie byli oni, a Jacek pojechał z kumplami nad jezioro, więc to nie mógł też być nikt do niego. Do dziewiętnastej miała być sama.
— Już, już idę — krzyknęła, gdy usłyszała powtórnie dzwonek. Gość musiał być bardzo niecierpliwy. Ela pośpieszyła do drzwi, poprawiając przy tym włosy przy lustrze znajdującym się obok wieszaków. Niestety szopa na jej włosach nie była do ujarzmienia przez gorące powietrze.
— O, cześć! — Po otworzeniu drzwi zauważyła stojącą w nich Tosię, jej koleżankę z klasy. Dziewczyna siedziała z nią w ławce na większości lekcji i w zasadzie Ela mogła powiedzieć, że są przyjaciółkami.
— Hej, nudziło mi się, więc postanowiłam ponudzić się z tobą — powiedziała, uśmiechając się szeroko. Tosia była bardzo charakterystyczną osobą, tak mogłaby opisać ją Ela komuś, kto jeszcze jej nie poznał. Cechowała ją ogromna pogoda ducha, optymizm i wręcz nieludzkie szczęście. To właśnie ona potrafiła znaleźć pięciozłotówkę na ulicy albo wykaraskać się z każdego problemu.
— Myślałam, że jesteś u ciotki. — Ela wpuściła gościa do środka i wskazała ręką, w której trzymała lody, drogę do swojego pokoju. Tosia była już u niej parę razy, więc już wiedziała, gdzie co jest.
— Byłam, ale do wczoraj. Wróciłam i życie nie ma sensu. W domu ciągły hałas przez to, że sąsiedzi dorobili się małego syna, a wiesz jakie te ściany są cienkie — ponarzekała Tosia.
— Dzięki Bogu Kowalscy są już starzy i mają już tylko Jurka.
— Pojechał razem z Jackiem nad jezioro? — spytała z zainteresowaniem dziewczyna.
— Mhm, mają wrócić jutro, a przynajmniej Jacek tak mówił.
Tosia po wejściu do pokoju Eli stała przez chwilę, jakby nie wiedziała gdzie usiąść, ale po sekundzie zastanowienia postanowiła zająć miejsce na łóżku.
— Przepraszam za bałagan, ale jakoś nie mam chęci sprzątać — w głosie Elżbiety słychać było, że jest jej samej siebie wstyd. — Przynieść ci coś do picia? Mam kompot. Nie mam już niestety lodów, ten jest ostatni — wskazała na swojego.
— Nic nie szkodzi, z chęcią napiję się waszego kompotu, zawsze jest bardzo dobry.
Ela uśmiechnęła się do Tosi i wyszła na chwilę z pokoju, by wrócić po dłuższej chwili do swojego gościa. Antonina w tym czasie z zainteresowaniem przyglądała się rysunkom na biurku. Czasami na lekcjach widziała, jak koleżanka coś bazgrze w zeszytach, ale ta nie pozwalała jej się przyglądać.
Na paru szkicach rozpoznała karykatury nauczycieli jak na przykład ich nauczycielkę od matematyki. Jej długi nos sam w sobie był śmieszny, ale narysowanie jej jako czarownicy z długim nochalem było niezwykle trafne, że Tosia uśmiechnęła się pod nosem.
— Co to za szpiegostwo?
Tosia szybko się odwróciła, przyłapana na gorącym uczynku.
— Trzymasz to na wierzchu, to nie szpiegostwo! — Wybroniła się.
— Co racja, to racja — Ela podeszła do biurka i postawiła na nim dwie szklanki kompotu. — Podoba ci się Tomaszewska?
— Ten rysunek jest genialny!
— Dzięki. — Ela zarumieniła się z powodu komplementu. Usiadła naprzeciwko Tosi na krześle. — Jak było u cioci?
— A wiesz, jak to jest... W zasadzie to słuchałam tylko ploteczek sąsiedzkich i tego, kto z kim i gdzie robił — roześmiała się. — Ale ogólnie było w porządku, Marek, wiesz który, ten mój kuzyn... Nie zgadniesz, co on zrobił!
— Hmm? — Ela spojrzała na nią pytająco, lekko zaciekawiona. Z opowiadań słyszała, że z Tośkowego kuzyna jest niezły wariat.
— Nie wiem skąd, ale wymyślił sobie, że w ogóle nie podejdzie do matury i zamierza wyjechać za granicę.
Ela gwizdnęła przeciągle.
— Jak bardzo się wkurzyli?
— Chyba tylko moja obecność jakoś trzymała ich w ryzach. Ale w sumie nie dziwię się, że tak się dzieje. Marek nie chce zostać, a ma też dość tego, jak ojciec ich traktuje. W tajemnicy od mamy wiem, że kiedyś ich lał, a dopiero teraz na starość minęło mu.
— Och, no cóż... Ale chce tak zostawić matkę? — dopytała Ela. — Nie wie, co jeszcze może się stać.
— Chyba ma już to w dupie, ciotka Teresa sama jest niezłą suką. Gnoi wszystkich po równo, naczelna plotkara wioski. — Tosia upiła łyka kompotu. — Jak zwykle przepyszny.
— Dzięki. To ty wiesz, jaka jest sytuacja, ale jak dla mnie to naprawdę kiepsko. Może naprawdę lepiej by było, gdyby się wyniósł, ale mógłby zdać jednak tę maturę. Po coś jednak się uczył. Przecież to nie może pójść na marne.
— I tak średnio mu szło, ale to jego decyzja.
— Też racja — zgodziła się Ela. — A poza tym, coś ciekawego się działo?
— E tam jak zwykle nic. A co u ciebie?
— Nic ciekawego, cały czas siedziałam w domu, parę razy poszłam na obiadki u ciotki i jakoś to zleciało. Przez dwa tygodnie opiekowałam się córką kuzynki, więc do kieszeni też coś wpadło. — Ela uśmiechnęła się i lekko rozmarzyła, jakby już planując, na co przetrwonić dodatkowe kieszonkowe. Mogła zawsze przejść się na rynek i kupić jakąś bluzkę. Pani Maria, która jakimś cudem szmuglowała ciuchami z zza granicy, zawsze miała coś ładnego, co wpadało jej w oko i zawsze mogła liczyć na to, że ta zostawi coś pod ladą.
— To fajnie, zawsze się znajdzie coś do kupienia, o albo wiem! Może pójdziemy na coś do kina, może coś ciekawego puszczają. Na Seksmisję raczej się nie złapiemy, co nie?
— Raczej nie — odpowiedziała z lekkim rozczarowaniem Ela. — Chociaż wydaje się ciekawy, bo ludzie o nim dużo mówią od premiery, a tu już trzy miesiące minęły.
— A może Jacek jakoś by przeszmuglował? Nie wspominałaś mi kiedyś, że jego kolega pracuje na kasie?
— Hmm... Możliwe, ale nie wiem, czy nadal tak jest. Podpytam, jak wróci — obiecała. Przez chwilę miała zmarszczone czoło, jakby się nad czymś mocno zastanawiała. Tosia zauważyła to i uniosła prawą brew ze zdziwienia.
— Masz taką minę, jakby to była co najmniej lekcja matematyki z tym gnojem Rybczyńskim.
Ela zreflektowała się i mina od razu jej się rozpogodziła wraz z wybuchnięciem śmiechem.
— No wiesz ty co. Po prostu się zamyśliłam. — Ela usiadła obok Tosi na łóżku. Obie oparły się o wezgłowie, a Tosia odłożyła kompot na szafkę obok.
— Widocznie to dla mnie nowość w twoim wykonaniu — zażartowała.
Elżbieta wywróciła oczami i nie skomentowała tej jawnej zaczepki. Przez chwilę po prostu milczały w ciszy, która była przerywana brzęczeniem jednego komara, który wleciał do pokoju i starał się wydostać oraz krzykami jakiegoś dziecka na dworze. Ela przyjrzała się Tosi. Nie widziała jej tylko dwa tygodnie, ale ta zdążyła się opalić, przez co wyglądała przy niej na zjawę. Rude włosy, które strasznie przypominały jej o Ani Shirley miała spięte w niedbały warkocz, z którego wystawało kilka niesfornych kosmyków. W zasadzie to był właśnie powód ich przyjaźni. Kilka osób w pierwszej klasie podstawówki zaczęło przezywać Tosię od marchewek i gryzoni, co było dla Eli głupie i bezpodstawne. W imieniu sprawiedliwości Elka skopała paru chłopaków w wieku siedmiu lat, wykorzystała kilka przekleństw usłyszanych od chłopaków na osiedlu i tak załatwiła sprawę. Na całe szczęście szybko się to skończyło, a aktualnie kilka osób zaczęło nawet zazdrościć Tosi charakterystycznej barwy włosów.
— To nad czym się tak zastanawiałaś? — spytał obiekt obserwacji.
Ela zarumieniła się lekko przyłapana na uczynku i z faktu, że musi się przyznać, o czym myślała. Sama nie była pewna, czy to, co zamierzała powiedzieć, miało sens.
— Pomyślałam o Jacku — zaczęła. — Bo wspomniałaś o kinie i w ogóle.
— Mhm i co w związku z tym? — dopytała Tosia z zainteresowaniem. — Na pewno coś ciekawego.
— Ostatnio podsłuchałam jego rozmowę z Tomkiem, właśnie tym z kina.
— Oho, jakieś ploteczki? — Antosia wyprostowała się jak struna, węsząc okazję do wysłuchania jakiejś ciekawej historii. Nigdy tego nie przyznała na głos, ale była łasa na wszystkie plotki w okolicy, a potem sama lubiła się nimi dzielić.
— Niekoniecznie — z lekkim wahaniem w głosie Ela kontynuowała. — Tomek chwalił się, że ma ciotkę w Stanach i dostał niedawno paczkę od kuzyna. Ponoć było w niej... — tu mimowolnie ściszyła głos, jakby był z nimi ktoś jeszcze — coś.
Skonsternowana Tosia popatrzyła na Elę ze zdziwieniem. Komar, który wcześniej tłukł się po kątach, postanowił usiąść na nodze gościa, przez co Tosia musiała go odgonić, ale on natrętnie powracał. Ze złością uderzyła w nogę i zostawiła na niej czerwony znak po dłoni, jednak komar nadal uszedł z życiem.
— Co?
— Hmm, słyszałam, jak mówił coś o jakimś ziele. Nazwał to jakoś, ale wypadło mi to z głowy. Pewnie i tak szpanował.
— I co to robi? Jak to wygląda?
— Poczekaj chwilę. — Ela szybko wstała i pobiegła do pokoju Jacka, który znajdował się naprzeciwko jej. Nie minęło parę sekund, jak już wróciła, trzymając w dłoniach coś, co wyglądało jak papieros, ale zdecydowanie nim nie było.
Szaro-zielono-brązowy kłębek czegoś owszem był owinięty w biały papier, a raczej w coś, co wyglądało jak bibuła.
— Och, no cóż — zaczęła Tosia, z lekkim wahaniem biorąc jednego skręta do ręki. Zbliżyła go do nosa i powąchała, starając się łapać ulotny zapach. — W zasadzie to nic nie czuję.
— Tosiek, Tosiek — pokręciła głową z dezaprobatą Ela. — Wszystko po kolei, ty to już byś chciała mieć wszystkie informacje na tacy. — Dziewczyna wygięła usta w uśmieszku i wyjęła z palców drugiej element ich bacznej obserwacji, odkładając go na pościel. Antosia jedynie wywróciła oczyma, bo w tamtym momencie wręcz wiedziała, że Ela rozkoszuje się kawałkiem wiedzy, którą na razie tylko ona z nich dwóch posiadła. Wiedząc, że to podbuduje ego koleżanki, spytała:
— I jak to się robi? — Tosia popatrzyła na bibułkę wypełnioną czymś zielono-szarym. Pochyliła się nad tym, by dokładnie studiować obiekt wzrokiem.
— Hmm, po prostu pali... chyba coś jak papieros, tak sądzę — stwierdziła Ela, przypominając sobie piąte przez dziesiąte, co mówili chłopcy tydzień temu. — Poczekaj, pójdę do kuchni po zapałki.
Tosia nasłuchiwała całej akcji poszukiwawczej, która rozgrywała się za ścianą, a w tym samym czasie zastanawiała się nad tym, co właściwie zamierzają zrobić po tym, jak już zapalą skręta. Ela wróciwszy z zapałkami, położyła je na łóżku i spojrzała na bibułę, a potem na zapałki.
— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — spytała Tosia powątpiewająco. Była dość sceptycznie nastawiona do tego czegoś, szczególnie że miało to związek z pokręconym Jackiem.
— Co nam szkodzi? Jak oni mogą to robić, to czemu nie my? — odpowiedziała buńczucznie. — Nie mów mi, że tchórzysz.
Tosia nic nie powiedziała, tylko wykrzywiła twarz w grymasie, który oznaczał ni mniej, ni więcej to, że już prawie uległa perswazji.
— Ugh, nienawidzę tego, jak to mówisz.
Ela doskonale o tym wiedziała i często grała na słabości przyjaciółki. Nigdy nie dała sobie wmówić tchórzostwa. Szybkim ruchem zapaliła zioło, aby przypadkiem się nie rozmyślić, co było dość możliwe, gdyż to ona z nich dwóch zmieniała najczęściej zdanie.
Dym, który wydobywał się z pośpieszne ukręconych przez jej kuzyna i jego kolegi skrętów, powoli wypełniał pokój Eli. Duszność i jedynie lekko uchylone okno dodatkowo sprawiały, że dym unosił się nad dziewczynami dość gęsto. Po jakimś czasie wdychania Tosia kaszlnęła i psiknęła jednocześnie.
— Dziwne uczucie — powiedziała. — Co to ma właściwie robić? Czemu nie spytałam ciebie o to wcześniej? — zastanowiła się dziewczyna. Zadumała się przez chwilę, a jej czoło przecięła pionowa zmarszczka.
— W zasadzie to nie wiem — przyznała się Ela — tylko podsłuchałam Jacka, a bałam się, że mnie przyłapie przy drzwiach. Całą szybę ma oklejoną plakatami, ale nadal widać cień, jak się stoi za nimi. Ogólnie ma zrelaksować, coś mówił o jakimś odlocie, ale czy ja wiem...
— Czyli eksperymentujemy, bo mówisz, że będzie fajnie? — nie dowierzała Antosia.
— Dokładnie tak!
Tosia popatrzyła na przyjaciółkę sceptycznie, ale westchnęła jedynie głośno i przewróciła oczyma. Znała ją na tyle dobrze, że wiedziała, że jest już na przegranej pozycji. Kiedy Ela coś chciała, to trzeba było się z tym pogodzić i płynąć z prądem. Mimo że jej zdolności do pływania były szczerze mówiąc okropne, do czego się nikomu nie przyznała, nawet Eli.
Po paru głębszych inhalacjach, dziewczyny mocno się rozkaszlały. Kaszel ten był mocny, gwałtowny i silny bez porównania do jakiegokolwiek innego kaszlu.
— Otwórz szerzej to okno, bo chyba się udusimy — wyrzęziła Tosia. Ela wstała z łóżka i wykonała polecenie, ale nic to nie dało. Dym nadal wisiał wysoko, pod sufitem i wyglądał jak burzowe niebo na białym tle kasetonów.
— Poczekaj chwilę, to musi zacząć działać — zaproponowała Ela.
— I tak nie wiesz, co to ma dać — zauważyła Antosia. Wskazała na skręty, które jeszcze się tliły. — Ciesz się, że czegoś jeszcze nie zapaliłyśmy. Musisz to gdzieś wyrzucić, bo Jacek dowie się, że go podsłuchujesz i jeszcze okradasz, a wtedy możemy się pożegnać z darmowymi wejściami do kina.
— No wiesz, ciężko jest nie podsłuchiwać przez te ściany, powinien uważać, o czym gada — wymigała się Elżbieta, broniąc własnego honoru.
— Mhm, przecież świadomie stałaś pod drzwiami, sama to przed chwilą mówiłaś.
Ela przez chwilę nic nie powiedziała, po czym wybąkała pod nosem: — No dobra, powiedzmy, że tym razem masz rację.
Zadowolona z siebie Antosia uśmiechnęła się szeroko i ułożyła się wygodnie na jednej z poduszek.
— Lubię, jak przyznajesz mi rację — przyznała się. — Skoro tak ci zależy, to poczekajmy na te twoje efekty. — Podkreśliła znacząco ostatnie słowo.
Ela wstała i poszła do łazienki, by pozbyć się dowodów swojej zbrodni. Najlepiej było spuścić je w muszli klozetowej, bo pozostawienie ich w koszu na śmieci, mogło zwiększyć szansę na odkrycie. Wracając do Tosi, Ela wąchała czy zapach rozniósł się po całym mieszkaniu i tak też się stało. Lekko spanikowana nie wiedziała co zrobić, ale po chwili uspokoiła się, przypominając, że dzisiaj wszyscy wrócą trochę później niż zwykle, więc jeszcze istniała szansa, by wszystko wywietrzało.
— Poczekaj jeszcze chwilę, muszę otworzyć okno w kuchni! — krzyknęła do przyjaciółki. Jej głos nieco przytłumiony przez dywan i meble na korytarzu, dotarł przez cienkie ściany do Antosi.
— Dobra!
Nie minęła chwila, jak okna w kuchni i salonie, który pełnił funkcję sypialni rodziców, zostały otworzone, a Elżbieta już doszła do swojego gościa, który leżał rozłożony na jej łóżku, jakby był na własnym.
— Nie za wygodnie ci? — spytała, śmiejąc się. Pociągnęła dziewczynę za warkocz, który zwisał poza krawędź łóżka.
— Ej, było dobrze, dopóki nie wróciłaś — odpowiedziała i wydęła usta w wyrazie oburzenia za pociągnięcie włosów.
— Przesuń się trochę — poprosiła Ela. Niedługo potem obie leżały obok siebie i rozmawiały o zbliżającym się roku szkolnym i ich wspólnych koleżankach i kolegach. Temat przeskakiwał od jednego do drugiego, a każdemu kolejnemu towarzyszyły coraz częstsze salwy śmiechu, chociaż niekoniecznie pasowały do treści dialogu. Mogło się wydawać, że jedno łóżko nie jest w stanie pomieścić dwie nastolatki, którym daleko było do stanu stuprocentowej świadomości.
— Podasz mi kompot? — Odezwała się nagle Tosia, której zaschło w gardle. Ela usiłowała się podnieść, ale wraz z próbą zakręciło się jej w głowie.
— Ojoj — zajęczała i opadła z powrotem na łóżko. — Chyba za szybko usiadłam. — Złapała się za głowę, ponieważ nadal kręciło się w niej niemiłosiernie.
Tosia spojrzała na nią z zatroskaniem, ale i zaciekawieniem. Roześmiała się lekko i oparła się o ramię przyjaciółki.
— A może zaczęło działać? — spytała. Ziewnęła szeroko, jakby chcąc dotlenić swój mózg, a po trochu ze zmęczenia.
— Nie wiem — odparła szczerze Ela. Widząc, jak koleżanka ziewa, sama powtórzyła tę czynność. Zamrugała parę razy oczami, chcąc pozbyć się mroczków, które pojawiły się, gdy spojrzała w stronę okna. Kolory wydawały się zbyt nasycone, wręcz nienaturalnie przejaskrawione. Przeniosła spojrzenie na Tosię. Jej rude włosy sprawiały wrażenie płonących, że nie mogła się oprzeć, by ich nie dotknąć.
— Płoniesz — stwierdziła, a ton jej głosu zdawał się poważny. Jej duże brązowe oczy w tamtej chwili wyglądały na jeszcze większe i błyszczały niezdrowo.
Tosia roześmiała się na to stwierdzenie, tak, że jej szczupłe ciało zatrzęsło się całą mocą. Przeczesała wystające kosmyki i zagarnęła je za uszy.
— Jakoś nie widzę ognia.
Ela i tak wpatrywała się w kosmyki, jak zaczarowana, jakby w jej wyobraźni naprawdę zdawały się tym, czym się wydawały.
— Są takie ładne, chciałabym mieć takie — dotykała je z niezwykłą delikatnością, zachwycając się tym, jak światło się na nich odbija.
— Nie ukradniesz mi ich! — zbuntowała się Antosia. Odsunęła się od koleżanki, ale na jej ustach nadal błąkał się uśmiech. Był nieco rozmarzony i nadawał jej twarzy niewinny wygląd.
Ela zawisła nad Tosią, chichocząc pod nosem, ponieważ słowa jej przyjaciółki wydały się jej śmieszne.
— Masz takie śmieszne włoski, o tutaj — wskazała na kręcące się małe loczki za uchem Tosi. Krótkie, rudawe sprężynki były wilgotne od potu. Pochyliła się nad tym zaskakującym dla niej zjawiskiem i dotknęła włosów, które pod wpływem rozciągania się wyprostowały. Do jej głowy zbłąkała się myśl, że może jednak miała pewną obsesję na punkcie tego charakterystycznego koloru włosia koleżanki.
— Niedługo pomyślę, że przyjaźnisz się ze mną tylko przez włosy — zażartowała Antosia, której humor zdecydowanie się poprawił od chwili zapalenia skręta. Zazwyczaj aż tak nie było jej do śmiechu, jak właśnie w tamtej chwili. — Teraz znam prawdę, ha ha!
— Śmieszne — powtórzyła jedynie Elżbieta.
Tośkowa szyja była zarumieniona od słońca, jak również zaczerwieniona. Wakacje u wujostwa sprawiły, że odcień jej skóry stał się o ton ciemniejszy niż u Eli, która unikała słońca, jak tylko mogła. Z blond włosami i jasną skórą mogłaby cofnąć się w czasie do czasów, gdy arystokracja władała Polską i zostałaby uznana za szlachciankę.
— Jestem taka blada przy tobie — zauważyła Ela, kładąc się obok Tosi, a raczej wciskając się. Obie były tego samego wzrostu, więc dziewczyna mogła swobodnie patrzeć drugiej w oczy. — Jestem jak duch.
Tosia uniosła swoją rękę do góry.
— Podnieś swoją, to dopiero zobaczysz.
Przytknięte do siebie ręce były od siebie różne, jak tylko mogły. Ta Tosi była ciemna, upstrzona pieprzykami na całej długości, a Eli blada i bez żadnych znaków szczególnych. Obie pokrywał delikatny, jasny meszek. Ela swoim małym palcem pochwyciła mały palec Tosi i złączyła ich dłonie. Tosia przyjrzała się temu z wnikliwością, która była dla niej charakterystyczna. Powoli odwróciła głowę w stronę Elżbiety i spojrzała jej prosto w oczy. Zielone z plamkami złota były nieco zamglone, jakby Antosia była myślami gdzieś daleko, wwiercały się w odpowiedniczki u Eli. Dla niej ta zieleń wydawała się żywa. Miała swój kształt i smak, który pozostał na języku. Nieco słodki jak jesienne jabłko.
Delikatnie, tak żeby nie przestraszyć swojej towarzyszki, a może jednak przez brak wprawy, Tosia pochyliła się nad Elą. Jej ciężki oddech muskał policzek drugiej, tak że blond włosy, które wcześniej były do niego przylepione przez zbyt długie leżenie na boku, odczepiły się. Elżbieta ściskając kurczowo palce przyjaciółki swoimi palcami, przymknęła oczy i jeszcze bardziej zmniejszyła dzielącą je odległość.
To nie było takie, jak opisywały im dziewczyny z klasy. Z ich zwierzeń wynikało, że pocałunki, które dzieliły ze swoimi chłopakami, były czymś niesamowitym. W brzuchach pojawiały się motyle, a one nagle traciły grunt pod nogami. W ich przypadku nie było to trzęsienie ziemi, a raczej podmuch wiatru, który wtłaczał w płuca kolejny oddech.
Ich wargi ledwo się ze sobą zetknęły, a jednak sensacje, które spowodowały wybuchły niespodziewanie. Dreszcz przebiegł przez kark Eli, a usta zaczęły przyjemnie mrowić, chcąc kontynuować pieszczotę. Nie wiedząc, kiedy jej ręka zaczęła wędrować wzdłuż krawędzi biodra Tosi, poprzez talię, leniwie przesuwając po ciele, aż powoli dotarła do szyi Tosi. Pod opuszkami palców była w stanie wyczuć puls przyjaciółki, który wybijał szybki rytm, rozprowadzając gorącą krew po organizmie. Czuła energię, która przemykała pod skórą, jak prąd. Swędziała i nie dawała spokoju, ale jednocześnie była niezwykle ekscytująca.
Uchyliwszy powieki, Ela dostrzegła rumieniec na policzkach Antosi, który sięgał dalej, niż wskazywał na to dekolt bluzki i wędrował znacznie dalej. Mogła jedynie podejrzewać, że wyglądała podobnie. Machinalnie zacisnęła mocniej dłoń na szyi, przyciągając twarz bliżej do siebie i jednocześnie bardziej się przybliżając do siebie.
W tamtym momencie nie myślała za dużo, była przyjemnie otępiała, a stan ten porównałaby do otulenia się chmurą, niezwykle przyjemną i ciepłą, jak ciało drugiego człowieka, mimo temperatury w pokoju.
Ich usta nieporadnie się ze sobą stykały, a nosy ocierały o siebie, ale dziewczyny nie zwracały na to uwagi. Pomiędzy jednym gorączkowym pocałunkiem, a drugim brały łapczywie oddech i powracały do wzajemnego zatracania się.
Ela nieśmiało położyła długą rękę na biodrze Tosi. Uniosła swoją jedną nogę, uginając ją w kolanie, a przez to dając więcej miejsca na usadowienie się dziewczynie. Bliskość ciał sprawiła, że temperatura pomiędzy nimi wzrosła jeszcze bardziej. Ciche jęknięcie wydobyło się spomiędzy warg Eli, które sprawiło, że ruchy stały się coraz szybsze. Ela wysunęła język i dotknęła nim dolnej wargi Tosi. Antosia spięła się przez chwilę, jednak spokojny dotyk przesuwający się po jej plecach, sprawił, że poddała się i uchyliła usta. Język nieśmiało wsunął się, muskając drugi, badając wnętrze ust.
Tosia smakowała jak kompot, który wcześniej wypiła, z lekka jabłkowo, trochę słodko, a jednocześnie dało się wyczuć cierpką nutę.
— Co my właściwie robimy? — spytała cicho Tosia, gdy oderwały się od siebie na chwilę, by wziąć głębszy oddech. Ela podciągnęła się nieco wyżej, żeby usiąść.
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze Elżbieta, zaczesując włosy przyjaciółki za ucho. — Ale... chcę. — Uśmiechnęła się zachęcająco i przechyliła głowę na bok jakby w zamyśleniu, a jednocześnie zaproszeniu.
Spojrzały sobie głęboko w oczy, wiedząc, że ten moment, który właśnie nastąpił, miał być początkiem albo szybkim końcem czegoś, co mogło zdarzyć się tylko raz. Niemal nie zauważalnie Tosia lekko kiwnęła, a raczej drgnęła głową w niemym potaknięciu.
— Czy ty...? Kiedyś z chłopakiem...? — niewypowiedziane słowa zawisły pomiędzy nimi. W głosie Tosi słychać było niepewność. Nerwowo miętosiła skrawek bluzki trzymanej w swoich dłoniach.
— Nie. — Ela złapała dłoń Tosi w swoją i przetrzymała ją przez dłuższą chwilę, gładząc kciukiem po wierzchu. — Nie martw się. Nic nie musimy robić, chcę po prostu być przy tobie.
Słowa pocieszenia i bliskość przyjaciółki sprawiły, że Tosia wzięła głęboki oddech i postarała się uspokoić. Nie sądziła, że Ela ją pocałuje, kiedy się nad nią pochyliła, a teraz obie stały przed pewną decyzją. Pierwsza fala odprężenia, która pojawiła się po wypaleniu skrętów, spowodowała uczucie dziwnej lekkości, której nie mogły się oprzeć.
Ela zgarnęła jednym ruchem talię Tosi i lekko popchnęła ją, tak aby leżały obok siebie. Przytuliła się do jej boku, a głowę oparła o ramię. Oddechem muskała szyję i kawałek ucha. Złożyła pocałunek w zgięciu szyi z ramieniem i pozostała tam przez chwilę. Czuła się tak, jakby zapadała się w miękkim materacu, bezpiecznie i lekko, jak nigdy wcześniej.
Pod palcami czuła bicie serca Tosi, rytmiczne, ale przyśpieszone, rozchodzące się echem w jej głowie. Miała wrażenie, jakby cały świat skupił się w tym jednym momencie, a czas przestał płynąć. Krzyki zza okna jakby przygłuchły, a jedyny dźwięk we wszechświecie stopił się w tym równomiernym rytmie.
Ela nie była w stanie pojąć, co się właściwie stało. Pod powiekami przewijał się jej cały kalejdoskop wrażeń, odczuć i innych sensacji, które odczuwała całym ciałem. Każdy wdech był błękitem, a wydech złocistą żółcią, dotyk jaskrawym różem, a pocałunek czystym złotem.
Przytulone do siebie na łóżku, leżały jedna obok drugiej, Ela z nogą Tosi przewieszoną przez jej biodra, a Antosia z przygniecioną ręką, nie wiedząc kiedy, przysnęły. W całym pokoju słychać było jedynie mieszające się oddechy, szelest liści na wietrze, które zerwał się niespodziewanie i wniósł nieco ulgi w mieszkańców osiedla. Komar, który wcześniej się przyczaił, wreszcie mógł wyruszyć na polowanie i wypić trochę krwi ze śpiących dziewcząt. Z plątaniny kończyn wybrał co najlepsze miejsce i ucztował przez dłuższą chwilę, korzystając z okazji.
Słońce przeszło już na drugą stronę mieszkania, przez co promienie słoneczne wdarły się przez żaluzje i firanki. Nie minęło pół godziny, kiedy Ela jako pierwsza ocknęła się z niespodziewanej drzemki. Starała się jednak przede wszystkim nie poruszyć, aby nie obudzić przyjaciółki, które śniła w najlepsze. Studiowała jej rysy twarzy, chcąc zapamiętać ten moment i potem uwiecznić go później na kartce papieru, a następnie schować gdzieś przed innymi w tajemnicy. Myśli stały się bardziej przejrzyste, jakby działanie narkotyku się skończyło. Wszystko, co się wydarzyło było raczej mgliste, niż wyraźne, chociaż jeszcze przed godziną się takie wydawało. Ela pamiętała wrażenia, jakie niosło ze sobą wypalenie skręta. Wszystkie emocje i uczucia i wszystkie barwy, które przewijały się w jej umyśle.
Przyglądając się Tosi, Ela zazdrościła jej jeszcze stanu bezpieczeństwa i błogiej nieświadomości. Powoli i delikatnie przesunęła palcem po szyi przyjaciółki. Tosia jedynie przekręciła głowę na drugą stronę, zabierając swoją nogę z biodra Elżbiety. Niestety łóżko dziewczyny nie było tak szerokie, jak być powinno i dodatkowe akrobacje wykonywane przez gościa, sprawiły, że Tosia spadła z łoskotem na podłogę. Na całe szczęście odległość do ziemi nie była zbyt duża, toteż bliskie spotkanie z nią nie było aż tak bolesne.
— Cholera jasna! — wyrwało się Antosi z ust. Miała szeroko rozwarte oczy, jeszcze nie do końca pojmując, co się właściwie zadziało. — Po co masz tutaj tę szafkę?
Ela zaśmiała się pod nosem i wyciągnęła pomocną dłoń, by pomóc ponieść Tosię z klęczek.
— To łóżko jest dla jednej osoby, więc wszystko mi pasuje. Mogłaś się nie przekręcać — zauważyła fakt i przyciągnęła koleżankę. — Siadaj.
Tosia przetarła oczy piąstkami, co strasznie rozczuliło Elę, ponieważ przypomniało to zachowanie małego szkraba.
— Nawet nie wiem, kiedy zasnęłyśmy — przyznała, ziewając, a przy tym pokazując swoje trzonowce.
— Sama nie wiem... Tosia — zaczęła Ela, opuszczając wzrok na kołdrę, na której obie siedziały — Co do tej sytuacji...
Przerwała i podniosła wzrok na przyjaciółkę. Antosia zacisnęła wargi i spojrzała w stronę okna, gdy tylko poczuła na sobie spojrzenie.
— I co z tego? — spytała. W głosie dało się słyszeć bliżej nieokreślony ton, coś na pograniczu rozgoryczenia, a zrezygnowania. — Nic się nie stało.
Ela przygryzła swoje usta, zastanawiając się nad dalszymi słowami.
— Ale... stało się — powiedziała. — Ja nie jestem zła, że mnie pocałowałaś. Oddałam pocałunek, pamiętasz? Chciałam, żeby...— Elżbieta wyciągnęła nieśmiało dłoń w stronę ręki Tosi i ujęła ją. Ta pozwoliła jej na to, ale nie odpowiedziała. Zmarszczyła brwi, przypominając sobie tamten moment.
— Lubię cię, nieważne jak, ale istotne jest to, że nie chcę ciebie stracić — podjęła jeszcze raz, licząc, że to jednak coś da. — To nie musi o czymś znaczyć.
Antosia spojrzała na nią, doszukując się potwierdzenia słów. Ela z nadzieją ścisnęła mocniej palcami palce koleżanki.
Ela nie wiedziała później, czy to za sprawą jej słów, czy może jeszcze jakiejś siły wyższej, ale jedyną odpowiedzią, która jej wystarczyła w całości, był promienny uśmiech Tosi, skierowany w jej stronę, a potem delikatny pocałunek w kącik ust.
— Ale chcę, żeby znaczyło.


sobota, 23 lutego 2019

Pięć minut

Fandom: Marvel
Pairing: Wade Wilson/Peter Parker
Uwagi:+18, pwp, lemon, nieznajomi?, fluff


Zupełnie inaczej planowałem swój dzisiejszy, piątkowy wieczór. Miało być spokojnie, bardziej relaksująco po całym dniu pełnym roboty. Mogłem po prostu wypić sobie kulturalnie jakieś piwo lub coś mocniejszego i obejrzeć powtórkę meczu albo po prostu pójść w kimę. No ale plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać, więc nic nie mogłem na to poradzić, a jedynie dostosować się do warunków, jakie dyktował mi los.
Bycie żołnierzem na emeryturze jest świetne. Ma się dużo wolnego czasu, a i czasami wpadnie jakaś robota na czarno, żeby się zbytnio nie nudzić. Nie pozwalam sobie na zastanawianie się nad tym, co było na Bliskim Wschodzie, co się tam zdarzyło, że ja znalazłem się znowu w domu. Po pierwsze: psycholog mi zabronił. Jest takim głosikiem w mojej głowie, który kłóci się ze mną. Czasami zastanawiam się, czy nie powinienem z niego zrezygnować, jednak wie już o mnie tyle, że ciężko byłoby ze znalezieniem sobie kolejnego. Kolejki do terapeutów w Nowym Jorku, gdzie każdy ma jakiś problem, są naprawdę gigantyczne. Drugim powodem, dla którego nie rozstrząsam się nad przeszłością jest sam fakt, że zawsze staram się coś robić. Nie ma nic lepszego od jakiegoś zleconka od znajomego... albo od znajomego znajomego. Coś w ten deseń.
Wracając jednak do mojej pierwszej myśli — tak, zupełnie inaczej planowałem dzisiejszy wieczór. Mimo to, po mojej zwyczajowej piątkowej sesji z panem White'em, musiałem te plany zmienić. Niech no ja sobie przypomnę, co on mi właściwie powiedział...
( ͡° ͜ʖ ͡°)
Pamiętam, że byłem jak zawsze pod dużym wrażeniem widoku z gabinetu pana White'a. Rozpościerał się on na cały Manhattan. Gdy tak widziałem tysiące ludzi, którzy błąkali się według mnie bez większego celu, czułem się prawie jak bóg. Moje sesje z terapeutą były dość niestandardowe i nawet się z tego cieszyłem. Rozmawialiśmy o tym, co czuję, a ja mówiłem cokolwiek, byle nie prawdę. Nie sądzę, żeby jakiś pierdolony paniczyk w fotelu mógł zrozumieć, co czułem na froncie, więc po co miałem się produkować? No nie wiem dlaczego.
Może zrezygnowałbym z tej terapii, ale musiałem ją ukończyć, żeby na nowo „przystosować się do nowej rzeczywistości”. Tak, w gruncie rzeczy to właśnie usłyszałem. Nawet płacić za to nie muszę, tak o nas – żołnierzy – dbają.
— Słuchasz mnie, Wade? — usłyszałem, wyrwany z zamyślenia. Spojrzałem na White'a, który siedział na fotelu naprzeciwko mnie.
— Tak średnio, jak muszę być szczery — odpowiedziałem z uśmiechem. Mówiłem mu to średnio dziesięć razy w ciągu każdej sesji, więc powinien być już do tego przyzwyczajony.
Mężczyzna przetarł zmęczone oczy. Był ode mnie starszy o jakieś dziesięć lat i był zdumiewająco do mnie podobny. Może niekoniecznie pod względem charakteru, bo w jego dupie tkwił na pewno jakiś kij, przez co nie mógł się wyluzować.
— Mówiłem, że to już nasze dwunaste spotkanie i powinieneś powziąć już jakieś kroki. Sugerowałem ci już tyle opcji...
Machnąłem tylko ręką i odwróciłem wzrok na stojące z boku akwarium. Pływające w nim błazenki przypomniały mi o jakiejś bajce Disneya, którą kiedyś widziałem, ale tytułu nie mogłem przypomnieć za chuja.
— Jak się nazywa ta bajka o błazenku? — spytałem psychologa. W końcu studiował, więc powinien wiedzieć coś o życiu i pomóc mi w moich rozterkach. Od tego w końcu był.
White zamrugał zaskoczony. Wygładził swoją koszulę w kolorze musztardy, która w ogóle tego nie potrzebowała, ale co ja tam mogę wiedzieć. Spojrzałem na niego tylko wymownie, bo nie starczyłoby mi cierpliwości, by powtórzyć pytanie. Westchnąłem lekko i ścisnąłem nos, chociaż wolałbym coś innego. Zdecydowanie potrzebowałem rozładowania tego całego napięcia. Wystrój teoretycznie miał temu zapobiec, ale z naciskiem na teoretycznie. Architektem wnętrz nie jestem. Zielony kolor na ścianach miał pomóc chyba wszystkim tym jego biednym pacjentom, którzy wychodzili stąd z jeszcze większymi problemami. Pewnie ten odcień miał przypominać temu kretynowi, że musi męczyć się ze mną dla czekającej za mnie kasy. Tysiące zielonych, które i tak nie zagłuszą jego własnej desperacji. Typowe. Z tego gabinetu wręcz waliło prestiżem, nowobogactwem i innymi fikuśnymi nazwami, których nie umiem wypowiedzieć. Nawet te fotele nie były wygodne tylko wygięte w jakiś dziwny kształt, który mi przypominał jedynie penisa.
A może Freud miał jednak rację i to miało pokazać moje ukryte pragnienia? E tam, przecież one wcale nie są ukryte.
— Prawdopodobnie chodzi ci o Gdzie jest Nemo?, ale wróćmy do sedna naszej rozmowy. Prosiłem cię o to, byś opowiedział mi, co ciekawego robiłeś w ostatnim czasie. Czy twoje koszmary powróciły? — zapytał White dość mechanicznie. Sądziłem, że psychologowie muszą być empatyczni, czy coś w tym stylu, jednak on nawet nie umiał udawać empatii.
— Wydawało mi się, że „mam powziąć pewne kroki” — zacytowałem jego wcześniejsze słowa. Wyciągnąłem nogi do przodu i oparłem je o mały szklany stolik. Gdyby wzrok terapeuty mógł zabijać, to prawdopodobnie zginałbym już po raz setny w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
— Zdejmij nogi, bardzo cię proszę. Znowu mi zarysujesz meble.
— I tak ci się to zwróci. Te wizyty dużo ci wnoszą do budżetu, nie musisz zaprzeczać.
Uwielbiałem wytrącać go z równowagi. To pomagało mi lepiej niż te marne rozmowy.
— Albo chcesz ze mną pracować, albo po prostu zerwiemy umowę.
— Nie zrobisz tego — powiedziałem przekonany. — Zrezygnowanie ze stałego źródła gotówki to jak... To niemożliwe.
— Wade. Masz trzydzieści pięć lat, a życie nie składa się tylko z zabawy.
— Naprawdę? To ja składam reklamację.
White wygiął usta w parodii uśmiechu i przeczesał palcami swoje jasne kosmyki. Powiem szczerze, kompletnie nie mój typ, ale jakbym miał go oceniać, to byłby taki sześć na dziesięć. Jego styl kłócił się z moim poczuciem estetyki. Ubierał się w odcienie zieleni i beże, takie nudne kolory bez życia. Może to dlatego kojarzył mi się z kupą. Sam był dość anemiczny, jednakże twarz miał całkiem interesującą. Oczy były dość ciepłe, brązowe, takie, jakie właśnie lubię, jednak wszystko to psuł wąs pod jego nosem. Brr, dlatego właśnie unikałem patrzenia na jego twarz.
— Sądzę, że powinieneś założyć sobie dziennik — powiedział prosto z mostu mój terapeuta. — Zapisywać w nim wszystkie dobre rzeczy, które ci się przydarzą.
Roześmiałem się głośno, słysząc jego radę.
— Nie jestem nastoletnią dziewczyną, żeby prowadzić pamiętnik.
— Wade, ale to może ci pomóc w szukaniu pozytywnych aspektów twojego życia — mówił tak, jakby chciał mi zareklamować życie na E-Bay'u.
— Nie sądzę, żeby tak się stało.
— Ale zawsze możesz spróbować, prawda? — spytał nieco już rozeźlony moim zachowaniem. Widziałem to w sposobie, w jaki siedział. Miał napięte mięśnie i widać było, jak pulsuje mu tętnica szyjna. Powinien lepiej nad sobą panować, szczególnie wtedy, gdy wie, że jestem w stanie rozpoznać takie sygnały.
Milczałem. Czasami to było najlepsze, kiedy w połowie sesji straciłem już wszystkie dobre odzywki. Niektóre potrzebowały ciszy do tego, aby się narodzić.
— Ja rozumiem, że do pewnych rzeczy nie chce się wracać i to dobrze, że zamierzasz żyć dalej. Mimo to trzeba rozprawić się z przeszłością. — Tłumaczył mi, jakbym był dzieciakiem.
Zaśmiałem się krótko, tak że brzmiało to prawie, jak szczeknięcie kundla.
— Mam na to świetną metodę. Kilka drinków i po sprawie, do tej pory działa.
— Alkoholizm nie jest jedyną drogą — zauważył fakt i ożywił się nieco, zapisując coś w tym swoim kajeciku.
— Oczywiście, dobry seks jest jedyną słuszną drogą — przyznałem mu rację. Alkohol był jedynie wisienką na torcie. Doskonały uzupełniacz. Mogłem się nawet domyślić, co takiego skrzętnie notował. Zaburzenia seksualne, może jakiś satyryzm, nadużywanie środków odurzających. No proszę państwa, czy ja o czymś takim wspominałem? To jawna przesada. Jestem tylko prostym człowiekiem.
— Może chciałbyś uczestniczyć w grupie wsparcia? — rzucił pomysłem, nadal coś pisząc. Chyba autentycznie podniecił go fakt mojego hipotetycznego uzależnienia. Cholerni fetyszyści.
— Słuchaj... yyy — znowu zapomniałem jego imienia, coś też na zaczynające się na w... — naprawdę masz odpowiednie kwalifikacje? Bo chyba państwo coś na mnie oszczędziło, tak sądzę. Jeszcze jakieś błyskotliwe propozycje? — zapytałem ironicznie.
— Owszem mam, sam sprawdzałeś na samym początku, nie pamiętasz?
No tak, miał chuj rację. Sprawdzałem go. Sprawdziłem ich wszystkich, cały personel. Zboczenie zawodowe. Ugh, czułem napływający ból głowy. Miałem już dosyć.
— O rany, zobacz, już czwarta. Przy dobrej zabawie czas płynie tak zajebiście szybko, że nie wiesz, kiedy już nadchodzi koniec — przerwałem mu, bo już widziałem, że znowu zamierza powiedzieć coś bezsensownego.
— Wade, nic dzisiaj nie zrobiliśmy.
— Jak zawsze zresztą. Słuchaj, zobaczymy się za tydzień, postaram się być bardziej współpracujący. — Czy jestem zdziecinniały, bo skrzyżowałem palce? Ktoś może mi odpowiedzieć na to pytanie?
White pokręcił głową z dezaprobatą, pewnie chciałby dalej gadać o fetyszach, aż w którymś momencie by doszedł. I na pewno nie do żadnych wniosków.
— Masz założyć dziennik, o którym wspomniałem i bez żadnych dyskusji. Bez tego nic nie zrobię. — Westchnął dość głośno i cierpiętniczo. — Im bardziej będziesz się przykładać, tym szybciej ja ci odpuszczę.
Czułem się jak dzieciak w podstawówce albo jeszcze gorzej – w przedszkolu. Ostatnią rzeczą, jaką chciałem to słuchać teraz rozkazów tego pajaca, no ale musiałem.
— No dobra, dobra. Postaram się, tylko nie oczekuj, nie wiadomo czego — uprzedziłem go. Wziąłem leżącą tuż obok mnie, na oparciu penisowatego fotela, skórzaną kurtkę. Pachniała tysiącami fajek, które wypaliłem w jej towarzystwie.
— Za tydzień Wade oczekuję bardzo skrupulatnie wykonanego dziennika — powtórzył.
— No tak, mówiłeś już, nie jestem debilem, nawet jeśli według ciebie na takiego wyglądam — dodałem po namyśle. Musiałem go jeszcze podjudzić na sam koniec.
— Idź już — machnął ręką już nieco zirytowany. Sam wstał i podszedł do swojego biurka, by coś z niego wyciągnąć.
— Pa, kochanie — posłałem mu jeszcze całusa na do widzenia i mogłem wyjść z poczuciem zadowolenia, które mogło zrekompensować mi całą nerwicę spowodowaną spotkaniem.
I tak mniej więcej wyglądał mój powód, dla którego w ten piątkowy wieczór zdecydowałem się spędzić go tak, a nie inaczej. Wkurwiający terapeuta potrafi nieźle namieszać w życiu, a co dopiero taki, jak White.
Wyszedłem z gabinetu szybkim krokiem, posyłając uśmiech recepcjonistce. Ruda siksa, która pewnie była dopiero po studiach i White zatrudnił ją z dobroci swojego fiuta. Miała zajebiste nogi i doskonale o tym wiedziała, zakładając tak krótkie spódnice. Dzisiaj miała na sobie krótką, czarną spódnicę. Spryciara tak usiadła, że każdy wchodzący i wychodzący mógł zobaczyć jej majtki. Kto wie, może ona i ten White, robią coś po godzinach, kiedy znikam?
— Do zobaczenia, panie Wilson — odpowiedziała i zamrugała zalotnie w jej mniemaniu. Jak dla mnie wyglądała idiotycznie, ale nie wyprowadziłem jej z błędu.
— Narka Mary.
Wyciągnąłem wreszcie z kieszeni spodni komórkę. Zero odebranych wiadomości i telefonów. Nikt mnie nie kochał. Rozumiecie jak straszne to uczucie? Pewnie tak. Wyszukałem odpowiedni kontakt i napisałem krótką, ale jakże wymowną wiadomość.
Potrzebowałem tego, aby się rozluźnić, a tylko jedno mogło mi w tym pomóc. Chwilę po wysłaniu sms-a dostałem odpowiedź zwrotną. Ciche pikanie mojego srajfona zwróciło moją uwagę na krótką odpowiedź. Serce zabiło mi dwa razy szybciej, a krew zaczęła szybciej krążyć. O tak, wieczór już należał do mnie.
( ͡° ͜ʖ ͡°)
Mimo mojego naturalnego seksownego wyglądu i tak musiałem się postarać. Wybrałem z szafy najlepsze ciuchy, ale wybór i tak nie był łatwy. Ładnemu we wszystkim ładnie, więc takie decyzje to naprawdę ciężki kawałek chleba. Wystrojony, tak jak zawsze, zacząłem podbój miasta w ten piątkowy wieczór.
Jako cel mojego miejsca zabawy wybrałem mój ulubiony klub, do którego dość często przychodziłem. O ile „dość często” można uznać za taką częstotliwość, że z bramkarzem byliśmy już po imieniu, a nawet po ksywach. Ajax, czyli po prostu Francis był spoko gościem, ale trzeba było przyznać, że duszą towarzystwa to on nie był. Mnie jednak wszyscy jedli z rąk, więc i on uległ mojej cudownej osobowości.
Tak samo, jak każdego innego wieczora Ajax stał w wejściu, jak to on, łysy, cały w czerni i z ponurą miną na twarzy. Pewnie, gdyby nie to, że dostawał dużo kasy za tę pracę, to zabiłby te wszystkie dzieciaki z podrobionymi dowodami. Już wtedy maglował jakiegoś, który skręcał się pod jego spojrzeniem.
Czy stanąłem grzecznie w kolejce? A jak sądzicie? No właśnie, po prostu sobie wszedłem, kiwając głową Francisowi. Pewnie jakieś gówniaki miały z tym problem, ale szczerze zwisało mi to.
Wewnątrz było już sporo ludzi, ale co się było dziwić, skoro było już po dziesiątej. Ludzie młodsi ode mnie, w moim wieku i starsi. Wszyscy pragnęli tylko jednego. Zaliczyć lub być zaliczonym, ale kto by się do tego przyznał?
Jako pierwsze miejsce odwiedziłem szatnię, gdzie zostawiłem swoją ukochaną skórzaną kurtkę.
Wzorkiem prześlizgnąłem się po tłumie, ale na razie nie zobaczyłem tego, czego chciałem, a raczej kogo chciałem. Z tego powodu swoje kroki skierowałem w stronę ulubionego miejsca w tym przybytku rozpusty. Bar. Jedno słowo, a jak cieszy człowieka.
Przy stołkach barowych kręciło się parę osób, ale stanowcza większość ludzi i tak zajmowała parkiet. Przepchnąłem się między tymi nielicznymi chlejusami i kulturalnie odsunąłem jednego z nich od siebie, by nie chuchał mi tanim piwskiem w twarz.
— Jeden raz wściekłego psa — powiedziałem do barmana, który stał za ladą. Jego również znałem bardzo dobrze, ale nie doszliśmy jeszcze do etapu darmowych drinków, a szkoda. Lubiłem za to z nim flirtować, chociaż obydwoje wiedzieliśmy, że ta znajomość z pewnych powodów się nie rozwinie. Jeremy, bo tak miał na imię, bez słowa przygotował na mnie drinka.
— Masz Wade, wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. — Kieliszek z zawartością postawił przede mną. Ciecz wyglądała niezwykle kusząco, więc bez zbędnych ceregieli wziąłem kieliszek do ręki i pociągnąłem z niego całą zawartość jednym łykiem. Przyjemne pieczenie rozeszło się po całym gardle, aż musiałem wstrząsnąć ramionami.
— Mocny towar — powiedziałem do barmana i machnąłem ręką. — Nieźle kopie. Dawaj jeszcze dwa.
— Silny zawodnik z ciebie.
Wziął kolejny kieliszek i zmieszał w nim tequilę, wódkę i tabasco. Wszystko przybrało przyjemny ciemnoczerwony kolor, który już tak dobrze znałem. Muzyka, która przez cały ten czas grała, teraz trochę przycichła, że mogłem go lepiej słyszeć.
— Coś ciebie chyba dzisiaj nieźle wkurwiło? — zagadał, przygotowując jednocześnie drinka dla innej osoby. Było coś magicznego w tym, jak mieszał te wszystkie składniki. Może powinienem zrobić jakiś kurs? Też bym tak chciał.
— Jak widać — odpowiedziałem, pijąc drinka. Gardło ponownie stanęło mi w ogniu. — Ale będziesz moim uzdrowicielem.
— Jest na to jeszcze lepsze lekarstwo, jeśli wiesz, co mam na myśli — barman uśmiechnął się znacząco i kiwnął głową na parkiet. Jego ciemne włosy okalały jego twarz jak na tych renesansowych obrazach pieprzonych rycerzy. Miał w sobie pewną tajemnicę, którą chętnie chciałem poznać. Może niekoniecznie w ten konkretny sposób.
— Ty też mógłbyś mi starczyć — odpowiedziałem flirciarsko, a on w zamian roześmiał się.
— Jedna zasada: nie w czasie pracy, skarbie.
Oparłem się o kontuar, wyglądając przy tym tak seksownie, jak zwykle i postanowiłem działać. Naprawdę potrzebowałem kogoś tamtej nocy, a on się świetnie nadawał. Był w moim typie z tą swoją pseudo arystokratyczną buźką.
— O której kończysz w takim razie? — miałem nadzieję, że nie brzmiałem na desperata... ale no cóż, może jednak trochę nim byłem.
— Dla ciebie zdecydowanie zbyt późno — odpowiedź była trochę szorstka, ale będąc już trochę wstawionym, wybaczcie, ale tego nie wyczułem. Może to i dobrze, że szybko zrezygnowałem i nie naciskałem. Może i jestem czasami dupkiem, ale nie takim wiecznie napalonym... Może wiecznie napalonym, ale nie aż tak nachalnym. O! Tak, to zdecydowanie to.
Odtrącony błąkałem się trochę po klubie, kradnąc ludziom drinki. Mieszanka, jaka powstała w moim żołądku, była zabójcza, a to, co wątroba musiała z tym zrobić, nawet nie próbuję sobie wyobrazić. Ludzie dookoła mnie tańczyli jak jeden organizm. Tak ściśle do siebie przylegali, ocierając się o siebie wzajemnie. Nic więcej jak machina napędzana potem.
Rytmiczne dudnienie, które rozchodziło się po całym budynku i po moim ciele, po pewnym czasie zmieniło się w nieco wolniejszy, ale nadal działający na zmysły, rytm. Alkohol już na dobre rozpłynął się w mojej krwi i wolno przepływał, lekko mnie otępiając. Krawędzie świata nie były już takie ostre. Ludzie wokół mnie przepływali, jak fala, a ja miałem za chwilę stanąć w samym sercu sztormu.
Piosenka zmieniła się na jedną dość popularną, którą ostatnio dość często słuchałem. Ludzie ponownie się zakotłowali, aż w końcu upatrzyłem moją ofiarę. Słodkiego, niewinnego, a może aż tak bardzo winnego, jelonka.
Poruszał się tak, jakby miał w sobie małego diabła, może jakiegoś inkuba, który tylko kusił mężczyzn. Był niezwykle zwinny, biorąc pod uwagę to jak się wyginał i poruszał w rytm muzyki. Oczy miał lekko szkliste, półprzymknięte, a policzki rozpalone. Zdawało się, że kompletnie nie interesował się tym, co się wokół niego działo, poza muzyką. W tym jednym momencie nie zapragnąłem niczego bardziej w swoim życiu, jak zobaczyć tego chłopaka ssącego mojego kutasa, który tylko napęczniał w dżinsach na samą myśl o czymś takim.
Pozwoliłem sobie na to, by wejść w grupę ludzi i zbliżyć się do chłopaka. Nadal tańczył samotnie i byłem zdumiony, że nikt poza mną nie zwrócił na niego uwagi. Był dla mnie niczym główne danie na całym stole. W tamtej chwili nie pragnąłem niczego bardziej od niego.
Do you like the way I flick my tongue or nah?
Podszedłem do niego i nieco zaborczo przeniosłem swoje dłonie na jego biodra. Otworzył szerzej oczy, ale nie był przestraszony. Stał do mnie tyłem, więc wygiął szyję, by zmierzyć mnie wzrokiem. Chłopak uśmiechnął się lekko, a w jego oczach zamigotało coś, czego nie mogłem dobrze zrozumieć. Przykrył moją dłoń swoją, która była dużo mniejsza i jaśniejsza od mojej. Obie odcinały się na tle czarnej koszulki, którą miał na sobie. Była na tyle cienka, że mogłem bez trudu wyczuć mięśnie jego brzucha, które poruszały się wraz z każdym naszym ruchem. Mimo swojej drobnej postury był wysportowany i sam miał w sobie dość siły, by bliżej mnie do siebie przyciągnąć, tak że między nami nie było zbyt dużej przerwy. Był niższy ode mnie, ale nie na tyle, by było to niewygodne.
Ocierał się o mnie, pobudzając mnie i jeszcze bardziej rozpalając. Wdychałem jego zapach, mając dokładnie tuż pod swoim nosem kawałek odkrytej szyi. Przesunąłem nad nim mój nos i zaciągnąłem się. Poza zapachem dymu pochodzącym z klubu mogłem wyczuć zapach jego potu, delikatnie słodkawy i jednocześnie słony oraz ciężki zapach perfum. Nie mogłem się powstrzymać od posmakowania tej lekko zaróżowionej skóry, więc wyciągnąłem koniuszek języka i przesunąłem nim po szyi. Jego palce mocniej zacisnęły się na moich. Przyssałem się do skóry, robiąc malinkę, a następnie łagodząc ją ponownie krótkim liźnięciem. Kołysząc się wraz z nim, przyciśniętym do jego pleców, z ustami przylegającymi do jego szyi nuciłem do słów piosenkarza.
I'm not the type to call you back tomorrow,
But the way you wrappin 'round me is a prob.
Słowa wsiąkały powoli w jego ciało. Jedna z jego dłoni wygięła się do tyłu, po czym trzymając się mnie, obrócił się w moją stronę.
— Sądzę, że możesz mieć inny problem — krzyknął mi do ucha i jego ręka zsunęła się na moje biodro.
— Wyglądasz na takiego, który pomaga ludziom — uśmiechnąłem się. — A tak się składa, że mieszkam niedaleko.
Spojrzał mi prosto w oczy. Jego były w kolorze whisky zmieszanej z czekoladą. Przyglądały mi się spod przymrużonych powiek. Teraz wydawał się bardziej świadomy tego, co się dzieje, a jednocześnie sprawiał wrażenie... po prostu chciał tego, co ja. Tacy chłopcy nie powinni znajdować się w takich miejscach, jak to, ale jednak los mi go zesłał. Zawsze lubiłem deprawować.
— Jak bardzo niedaleko?
— Tak bardzo, że możemy zdążyć w pięć minut, skarbie — jedna z moich dłoni zsunęła się na jego pośladek i znacząco go ścisnęła. Te spodnie tak cudownie opinały każdą jego krągłość, że to było po prostu nielegalne.
Chłopak przycisnął się do mnie na tyle mocno, że czułem, jak jego erekcja wpijała się w moją.
— Więc jesteś napalonym kochankiem?
— Nawet nie wiesz jak bardzo.
Złapałem go mocno za rękę i pociągnąłem w kierunku szatni, by mógł wziąć swoje rzeczy. Był już mój i nie mógł ode mnie uciec. Trzymał się mnie tak mocno, jakby to on nie mógł ze mnie zrezygnować. Kto wie, może naprawdę tak było? Tłum ludzi napierał na nas ze wszystkich stron, ale przedarliśmy się poza parkiet. Przy wyjściu do szatni było sporo ludzi, ale znacznie mniej niż przy barze i dalej w głębi klubu. Puściłem jego dłoń, ponieważ byłem pewien, że go nie zgubię. Szedł obok mnie, ocierając się o moje ramię.
Położył na kontuarze numerek z liczbą dwadzieścia pięć i po chwili również całkiem przystojny koleś podał mu jego kurtkę.
— Dzięki — chłopak posłał mu uśmiech, a w moim żołądku pojawiły się sensacje nieznanego pochodzenia. Hola, hola, Wade. Uspokój się.
— Czterdzieści trzy — mój głos był twardy i lekko ochrypły, kiedy podałem swoją karteczkę dla tego lalusia. Jego przylizane włosy strasznie przypominały mi filmowego Malfoy'a z Harry'ego Pottera. Jego cwany uśmieszek na twarzy sprawił mi wielką ochotę na starcie go, może nieco bolesne. Dla mnie nie był już taki miły, rzucił mi moją skórę prosto w twarz. O nie, ona nie zasługiwała na takie traktowanie.
Ramię chłopaka owinęło się wokół mojego, jakby wyczuł, że trzeba mnie uspokoić. Muszę przyznać, że po procentach mogę być trochę agresywny, może trochę bardziej niż zwykle. Pewnie ten cały testosteron wisiał już w powietrzu i tylko czekał na wiadro kisielu, bo przecież faceci też mogą w nim walczyć.
Może i trochę specjalnie dla tego lalusia przyssałem się do szyi młodego, co w sumie mogło przypominać jakieś oznaczanie terenu... Może gdyby to był jakiś fanfik z omegaverse to by przeszło, ale no cóż, świat realny nie był bogaty w takie rzeczy.
Jeszcze byłem nieco twardy, a sytuacji nie polepszał również fakt, że ręka młodszego zbliżała się do niebezpiecznych rejonów. Niby to było pięć minut drogi, ale cóż, wiele się zdarzyło.
Bez słowa pociągnąłem go do wyjścia i jednocześnie potrąciłem paru wchodzących do środka gości. Puściłem mimo uszu wiązankę skierowaną w naszą stronę, bo musiałem w końcu wyjść.
Zastanawiałem się, czy jednak dojść do domu... czy dojść tutaj. Uwielbiam swoje gry językowe... tak, te również.
Wyjście na chłodne powietrze trochę mnie orzeźwiło, ale nie na tyle, aby przeszła mi ochota. Spojrzałem na chłopaka stojącego obok mnie. Jego policzki były zaczerwienione i co chwilę na mnie patrzył. Rozejrzałem się i przypomniałem sobie o jednej z ciemnych uliczek niedaleko klubu, którą mijałem, idąc do niego. Nie zastanawiałem się nawet chwili dłużej, tylko zacząłem iść w tym kierunku.
— Fajna kurtka — usłyszałem. W ciszy jego głos wydawał się bardziej miękki niż wcześniej.
— To życie, skarbie — powiedziałem. — Moja miłość.
— Mhm, teraz już rozumiem to zachowanie.
— Umiem się dzielić. Chodź tutaj — poprowadziłem go w alejkę i dalej nieco w głąb. — Chyba nie mogę się doczekać.
Uliczka była dość obskurna, ale ta sceneria wcale mi nie przeszkadzała. Czasami trzeba było zmienić otoczenie, by reszta nabrała innego smaku.
Popchnąłem go lekko na ścianę, przyciskając swoje biodra do niego. To było jak rozpakowanie prezentu, dreszcz ekscytacji i dodatkowa adrenalina, bo każda osoba przechodząca obok mogła nas zobaczyć.
Jedna moja ręka znajdowała się na szyi chłopaka, którą pokrywał czerwony rumieniec. Palcami mogłem wyczuć przyśpieszone tętno. Gnało jak szalone, a rumieniec przesuwał się coraz niżej i niżej. Odchyliłem kołnierzyk koszuli, by móc przyglądać się temu zjawisku. Palce podążyły tym szlakiem, a zaraz do nich dołączyły usta.
Obok mojego lewego ucha usłyszałem ciche sapnięcie, kiedy podrażniłem punkt pomiędzy szyją a ramieniem.
Nigdy bym nie pomyślał, że spodoba mi się zwykłe całowanie, ale jednak tym razem coś w tym było. Druga dłoń wyciągnęła koszulę ze spodni i wkradła się pod nią, dotykając pleców, które stały się zimne przez kontakt z zimną ścianą kamienicy obok. Chłopak zadrżał przez mój dotyk albo przez kolejny pocałunek, który tym razem połączyłem z ugryzieniem. W słabym świetle pochodzącym z latarni stojącej daleko od nas mogłem zobaczyć ślad swoich zębów na tej delikatnej skórze.
Grdyka chłopaka poruszała się w górę i w dół, gdy przełykał ślinę.
Doskonale wiedziałem, że pewnie chciałby, żeby to się już skończyło, jednak chciałem to przeciągnąć najdłużej, jak się dało. Odsunąłem od niego swoje biodra, by nie miał się o co otrzeć, jednak ku mojemu zaskoczeniu nie pozostawił tego. Swoje dłonie, które do tej pory wisiały bezwładnie po obu jego stronach, przeniósł na moje biodra i złapał za sprzączkę od paska i przyciągnął. Miał w nich dużą siłę, co niezbyt mnie zdziwiło. Widziałem przecież, że nie jest z niego byle jakie chuchro, które przewróciłoby się, gdyby wiatr zawiał nieco mocniej.
— Nie uciekaj — powiedział tylko pod nosem, ale wiedziałem, że nie chodzi mu o zwykłe pozostawienie go w tej uliczce. Wiedział, ze z nim gram i sam starał się dostosować, chcąc również coś ugrać. Pragnienie w jego brązowych oczach było na tyle wielkie, że zastanowiłem się, czy naprawdę mam w sobie tyle siły, by się powstrzymać.
— Nie zamierzam.
Chyba nigdy nie miałem tak szybkiego tempa, nagle zakotłowało się, jego ręce dobierały się do mojego rozporka, a ja do jego i już trzymałem w prawej dłoni jego zaczerwienionego penisa. Spodnie mieliśmy opuszczone do kolan i gdzieś tam na obrzeżu mojej świadomości czaiła się myśl, że przecież w każdym momencie ktoś nas zobaczy albo usłyszy, ale co tam. Lubiłem ryzyko, a adrenalina świetnie działa na orgazm. Na czubku już zbierała się przeźroczysta ciecz, którą roztarłem kciukiem po całej długości. Odciągnąłem napletek i zacząłem drażnić się z moim towarzyszem. Po paru ruchach dłoni przerwałem i polizałem ją, patrząc jednocześnie prosto w oczy partnerowi. Jego rozszerzone źrenice były doskonałym znakiem, że podoba mu się to jeszcze bardziej niż mnie, ale oczywiście zadbałem też i o to. Przysunąłem mu ją pod usta.
— Ssij.
Posłusznie wysunął język i przesunął nim po wskazującym palcu, a potem po każdym, zlizując swój preejakulat. Te wyczyny wcale nie uspokoiły mojego małego przyjaciela, który również chciał odrobinę uwagi, ale musiał grzecznie poczekać na swoją kolej.
Czystą ręką ponownie zacząłem pieścić członek szatyna. Z jego piersi urywały się ciche posapywania, a opuszczoną głowę oparł na moim ramieniu. Mogłem do woli wdychać jego zapach i cały czas całować, jednocześnie masturbując go.
— Szybciej — wysapał mi w ramię i postanowiłem go posłuchać. Wystarczyło tylko kilka ruchów, by mógł dojść mi w dłoń. Żeby nikt nie usłyszał krzyku, który starał się wydostać z jego ust, pocałowałem go mocno, wręcz miażdżąc jego wargi. Drżał w moich ramionach, wyrzucając z siebie nasienie.
— Peter, Peter — szeptałem imię, smakując je na końcu języka. Tego było mi brak przez cały dzień. Wystarczyło patrzeć na niego w takim stanie i to potrafiło poprawić każdy dzień. Kto by pomyślał, że ze mnie taki romantyk?
Przy jego westchnięciach tuż przy moich ustach, oddechu, który pachniał słodkim drinkiem, leniwymi ruchami, które były pełne ospałości, doprowadził mnie na szczyt.
Jeszcze mocno do siebie przytuleni staliśmy tak przez chwilę, pobrudzeni, chociaż to Peter był tym, który wyglądał na bardziej zrujnowanego ode mnie i spoceni. Jego brązowe włosy były zmierzwione, chociaż nie pamiętałem momentu, w którym miałbym je dotykać. Możliwe, że sam wyglądałem podobnie, ale później nie miałem szansy spojrzeć w lustro.
Gdy się już trochę uspokoiliśmy, Peter odepchnął mnie lekko od siebie i westchnął, rozglądając się dookoła.
— Mogłeś mnie uprzedzić, że chcesz tak na widoku. Nigdy nie sądziłem, że tak będziesz chciał urozmaicać nasze życie erotyczne. White musiał ciebie nieźle wkurwić.
Peter spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Słonko, bez tego nie byłoby żadnej zabawy — uśmiechnąłem się i pocałowałem w czoło.
— Dojście w gacie nie jest fajne — pożalił mi się i wskazał dłonią na swoją bieliznę, gdzie skapnęła większa ilość spermy — I jak ja mam teraz wracać do domu?
— Oj nie przesadzaj, mamy blisko. Jak chcesz, mogę cię ponieść — zasugerowałem.
— Bez takich mi tu. Następnym razem po prostu napisz coś więcej poza tym, że znowu chcesz udawać ze mną nieznajomych — wykrzywił swoją słodką twarz w grymasie, więc uniosłem mu kąciki ust, by był uśmiechnięty.
— I tak świetnie wszedłeś w rolę — moja ręka objęła go w pasie. — Byłbyś świetnym aktorem.
— Już ja wiem, o jakich filmach myślisz — Peter prześwietlił mnie spojrzeniem, jakby już wiedział, co knuję. Tym razem niczego nie planowałem, przysięgam! I tak już mi dał szlaban na te wszystkie świerszczyki... Ale w sumie, gdyby tak razem nagrać... Nieee, nie zgodzi się, chyba że w końcu pomógłbym z tą łazienką.
— Ale to nieprawda!
— I co zrobił White, że aż to przyszło ci do głowy? — spytał się mnie, wciągając na swój seksowny tyłek spodnie... Może jeszcze by tak raz w domu... Przecież za pięć minut będziemy w sypialni.
— Kazał mi prowadzić pamiętnik — poskarżyłem się. Sam się ubrałem i wyciągnąłem chusteczki, żeby wytrzeć to, co jeszcze się dało.
— Oj ty biedny, już wiem, co możesz napisać w pierwszej notatce — podpowiedział mi Peter. — Przez moje wymysły mój chłopak został wyrwany z pasjonującej lektury książki do biofizyki.
Złośliwe ogniki błyszczały mu w oczach, zawsze był w takim nastroju, kiedy przerwałem mu w czymś. Nie pamiętałem jednak, żeby miał niedługo mieć jakiś egzamin.
— Peter — jęknąłem — jest piątek, powinieneś być mi wdzięczny. Takie wieczory nie marnuje się na naukę. Świętuje się, bawi się...
— Kto ostatnio mi powiedział, że podniecają go intelektualiści — przypomniał mi, ciągnąc mnie w stronę domu. Wyrzucił chusteczkę, którą mu podałem, do kosza, który stał niedaleko.
— Ale nie na tyle, żebyś kiedyś nie zaczął, zamiast mojego imienia jęczeć wszystkie wzory.
Peter zaśmiał się i czknął jednocześnie, co wydało mi się mega urocze. Zaśmiewając się, spojrzał w górę na niebo. Nawet nie wiedziałem, która jest godzina, ale księżyc zdążył już wisieć w pełni na czarnym tle.
— Zobacz, jaki duży! — zachwycił się Parker. Przez moment chciałem zepsuć ten moment, jakimś niewybrednym komentarzem na temat dużych rzeczy, ale ugryzłem się w język, co nie było do mnie podobne. Staliśmy tak przez chwilę na środku chodnika, jak idioci, ale nie przeszkadzało mi to. Spojrzałem nieco w dół, by móc spojrzeć na jego twarz. Rozluźniona po tym, co przed chwilą zakończyliśmy, zarumieniona i pełna zachwytu. Ciemne włosy, odcinające się na tle białej skóry, która była poznaczona moimi śladami i … Boże, Peter zabije mnie, kiedy spojrzy w lustro następnego dnia.
Może to właśnie w tamtym momencie uświadomiłem sobie, że może to już pora na to, aby skończyć z tymi wszystkimi moimi wymysłami i nieco zwolnić... Może to już ta chwila, gdy zrozumiałem, że Peter jest dla mnie wszystkim, bo rozumie wszystkie moje dziwactwa i zgadza się na nie, chociaż różniliśmy się od siebie w pewnych kwestiach, jak ogień i woda. Miałem swoją przeszłość, ale i Peter ją miał. Żaden z nas nie był bez skazy.
Uścisnąłem mocno jego dłoń, która leżała w mojej. Pięć minut drogi było jedną, małą wiecznością, którą postanowiłem niedługo powiększyć o tą jeszcze większą... Wieczność wszechświata.